„Jestem wierzący, ale niepraktykujący” – proszę księdza. „Dobrze mi z tym. Nie muszę przecież chodzić do kościoła, by odnaleźć Boga i mieć z Nim relację”. Czy oby na pewno? Oczywiście samo uczęszczanie do kościoła niewiele da, ale czy faktycznie można oddzielić relację z Panem Jezusem od więzi z Jego Ciałem, którym jest
Kościół? Czy możliwa jest bliskość z Bogiem na poziomie tylko indywidualnym z pominięciem wspólnoty?
Orygenes, wielki teolog epoki patrystycznej, komentując dzisiejszą Ewangelię, mocno zachęcał: „Ty także szukaj Jezusa w świątyni Boga. Szukaj Go najpierw w Kościele… w nim naprawdę odnajdziesz Chrystusa – Słowo i Mądrość”. Sama potrzeba szukania Pana Jezusa jest już czymś niezwykle ważnym i pozytywnym. Nawet, jeśli ktoś
próbuje to robić na własną rękę. Bóg również poszukuje dróg dotarcia do takich osób, stawia na ich drodze „swoich” ludzi, stwarza sytuacje, podpowiada, zaprasza…
Czy tak jak Maryja i Józef zauważam okresy i chwile, w których gubię Jezusa? Czy zaczynam poszukiwania od powrotu do Kościoła – w sensie duchowym, bo fizycznie być może jeszcze go nie opuściłem. Czy dostrzegam obecność Jezusa w życiu innych wierzących, czy inwestuję w relacje z nimi? Czy jestem gotowy otworzyć się na czyjeś doświadczenie i wsparcie, by móc odnowić osobistą więź z Panem? Spotkałem osoby, które – odchodząc z Kościoła – twierdziły, że nie spotkały w Nim Boga, pomimo Jego obecności w Słowie, w Eucharystii i we Wspólnocie. Spotkałem osoby, zawiedzione marnym stylem życiem i antyświadectwem ze strony niektórych wierzących. Czy zauważam takich ludzi wokół siebie, czy wyciągam do nich pomocną dłoń?
Może jest tak, że sam przeżywam okres duchowej posuchy, zawodu, zniechęcenia? Może żywię o coś żal do Pana Boga? Orygenes porównywał cierpienie Maryi i Józefa, którzy szukają Jezusa, wracając ze święta Paschy, do bólu, jaki przeżywają chrześcijanie, kiedy postępowanie Boga wobec nich wydaje się niezrozumiałe. Ale tak
jak ból na poziomie biologicznym może pełnić pozytywną rolę (jako sygnał ostrzegawczy), analogicznie dzieje się w życiu wiarą. Jeśli w tym co mnie spotyka, nie znajduję Boga, to jest to poważny sygnał, którego nie warto ignorować. Bywa, że odpowiedzialnością za to obciążamy samego Pana, ale Ewangelia pokazuje nam
dzisiaj, że to zbyt śmiałe uproszczenie.
Odpowiedzialność za Jezusa to nie do końca to samo, co odpowiedzialność za wiarę w Niego, choć jedno z drugim ściśle się łączy. Odpowiedzialność za wiarę dojrzewa w moim doświadczeniu: słuchaniu Słowa Bożego i wypełnianiu Go, trwaniu w łasce uświęcającej, przyjmowaniu sakramentów. Ta odpowiedzialność ma w pierwszym
rzędzie wymiar indywidualny i osobisty. Odpowiedzialność za Jezusa, natomiast, to coś więcej. Dotyczy Jego Ciała, czyli Kościoła, ma więc wymiar wspólnotowy. Czy angażuję się w Kościół, czy z miłością podejmuję w nim służbę? Czy troszczę się o jego kondycję, naznaczoną przez ludzką słabość i grzech?
Zazwyczaj gubimy Jezusa wtedy, kiedy pomiędzy tymi dwoma wymiarami (indywidualnym i wspólnotowym) zachodzi w naszym życiu rozdźwięk. Gdy pozwalamy, aby coś lub ktoś zakłócił harmonię, której źródłem jest ON sam. Może się tak zdarzyć we wszystkich środowiskach, w których funkcjonujemy, od rodziny począwszy. Porozmawiajmy o tym szczerze z Panem Jezusem, z wiarą odpowiadając na usłyszane dziś w liturgii Słowo.